Czyn serca

 

Często jednak uznanie i podjęcie przez człowieka idei nicości służy tylko do ukradkowego maskowania rozpaczy. Wtedy prawdziwa rozpacz nie dochodzi do słowa (bo zagłusza ja pycha), ani też nie zostaje przezwyciężona (bo człowiek nie daje się z niej wyzwolić). Dlatego jest to maskowanie nie lepsze od swych prymitywniejszych form u innych. Gdy się spojrzy poza maskę takiego zrozpaczenia, które stało się już codziennością i wyrafinowanym kamuflażem wobec świata i wobec siebie, widzi się, jak tajemniczo i nagle, zmieniają się ludzie w ruinę. W ruinę z fasadami, poza którymi jest próżnia i nic, i z piwnicą, w której leży martwy, zasypany, człowiek właściwy – ten, który jest człowiekiem wolności i nadziei, wiary i nieskończoności.

Takie jest serce ludzkie, nie wyzwolone na wolność nieskończonego Boga, zasypane serce. I – co jest dla nas tutaj niemal czymś najważniejszym – niebezpieczeństwo zasypania nie jest wcale oszczędzone nam, tak zwanym dobrym chrześcijanom, nam wiernym Kościoła, nam „praktykującym”. Możemy nieraz żyć sobie w najlepsze w tym naszym patentowym chrześcijaństwie, mając serce już dawno zasypane. Bo zawalenia się wejść przebiegają cicho. Powoli zmieniają się serca. Zmieniły się już wiele razy, nim zauważyliśmy cokolwiek. Może zdarzyć się i nam także, może już się zdarzyło, całkowicie lub częściowo, że serce nasze zostało zasypane, że jego miejsce najgłębsze, w którym dopiero jesteśmy sobą, zawalił gruz spowszednienia, zwątpienia, sceptycyzmu, gruz zgorzkniałości i rozpaczy. I człowiek nie jest już od tego zabezpieczony już przez to samo, że praktykuje dalej. Bo i to życie chrześcijańskie bywa często fasadą, przy pomocy której zakrywamy przed światem, a przede wszystkim sami przed sobą, zabójczą chorobę śmierci, utajonej niewiary, rozpaczy, zakrywamy kalectwo wewnętrznego człowieka, który już nie jest zdolny wyrwać się z więzienia skończoności w dobroć, w światło. W jedną, wolną, bezgraniczną i górującą ponad wszelką śmiercią prawdę Boga żywego. Można być chrześcijaninem nie dlatego, że się wierzy, lecz dlatego, że się chce, dla własnej wygody, ukryć przed sobą niewiarę, bo zbyt by nas przeraziła. Tak już jest, z samej natury rzeczy, że dla zakłamanego serca człowieka chrześcijaństwo staje się najlepszą kryjówką dla niewiary, by móc nie przyznawać się do niej przed sobą, najlepszą z fasad osłaniających zasypane serce.

Czy takie serce jest przypadkiem beznadziejnym? Czy zasypanie, zawalenie wewnątrz człowieka jest nieodwracalne? Co właściwie czyni człowiek, któremu udało się jakoś wydostać z więzienia swojej zamaskowanej, zimnej rozpaczy, swego zimnego rozczarowania?Wjaki sposób następuje otwarcie serca? Można odpowiedzieć jednym słowem: w modlitwie do Boga i tylko w modlitwie. Ale ponieważ chcemy dopiero zrozumieć, czym jest to, co nazywamy modlitwą, trzeba odpowiadać wolniej i ostrożniej. Spytamy najpierw, co ma czynić człowiek w sytuacji zasypanego serca.

Po pierwsze: musi stawić czoła rozpaczy, oddać się jej. Kiedy ludzie zdają sobie sprawę, że są naprawdę duchowo zasypani, reagują na dwa sposoby. Albo zaczynają bronić się z desperacją pijaka, czy właśnie zasypanego, rzucając się bez opamiętania w co bądź, w jakąkolwiek pracę czy zajęcie, w nadziei, że w ten sposób oszukają rozpacz. Albo też rozpaczają uczciwie, prostolinijnie. Z furią albo w kamiennym spokoju przeklinają siebie i świat, nienawidzą siebie i świata i mówią, że żadnego Boga nie ma. Mówią, że nie ma Boga, bo mylą Tego, który jest, z czymś co mieli za własnego Boga, dla siebie. I w tym, o co im rzeczywiście chodzi – mają rację. Tego Boga, którego mają na myśli, nie ma rzeczywiście.

Bóg ziemskiego bezpieczeństwa, Bóg, który chroni od rozczarowań życia, Bóg pilnujący, by dzieci nigdy nie płakały i by sprawiedliwość nastała na ziemi, kojąc jej ból, Bóg, który strzeże od zawodu miłość ludzką… Nie ma tego Boga.

Ale i ten rodzaj ludzi nie stawia naprawdę czoła rozpaczy. Sądzą oni, że wyciągnęli oni mężnie i uczciwie słuszny wniosek z doświadczenia życia. Lecz nie zrozumieli rozpaczy naprawdę. Nie zrozumieli jej, bo widzą w niej śmierć Boga, a nie jego prawdziwe przyjście.

A tymczasem owo przyjście jest faktem. Niechże w takim zdarzeniu rozpacz odbierze ci na pozór wszystko. Pozwól odbierać. Bo to, co będzie zabrane to tylko skończoność, tylko marność, choćby było tak wielkie dla ciebie i tak wspaniałe i choćbyś to nawet był ty sam. Ty sam – z twoimi ideałami. Ty sam – z twoimi modelami życia. Ty sam – z twoim obrazem Boga, obrazem na podobieństwo twoje, a nie samego Niepojętego. Pozwól odbierać. I niechże zamkną ci się wszystkie drogi wyjścia. Pozwól i na to. Bo to, co zostanie zasypane to tylko przesmyki ku skończoności, drogi tam, skąd naprawdę wyjścia nie ma. Nie wzdragaj się przed samotnością i opuszczeniem twojej wewnętrznej celi, którą zdaje się wypełniać już tylko niemoc i beznadziejność, tylko znużenie i pustka. Nie bój się!

Bo widzisz: jeśli trzymasz się mocno i nie uciekasz przed rozpaczą, jeśli zwątpiwszy w swoje dotychczasowe bożki – żywotności czy uduchowienia, piękna czy godności – bo to są wszystko bożki właśnie – nie zwątpiłeś jeszcze w Boga prawdziwego; jeśli trzymasz się w tym (jest to już z pewnością cud łaski, lecz będzie twoim udziałem), to przyjdzie chwila, w której przekonasz się nagle, że naprawdę nie jesteś wcale zasypany, że rygle twojej celi chronią tylko przed naporem błahej skończoności i że to, co ci się zdawało pustką, jest przejawem intymnej przyjaźni z Bogiem. Bo milczenie w tobie, ta struchlała cisza są wypełnieniem Słowem bez słów. Tym, który jest ponad wszelkie imię i jest wszystkim we wszystkich. Jego milczenie mówi ci „Jestem”. I to jest druga rzecz, którą masz czynić zawsze w twojej rozpaczy: dostrzegać, że On jest, wiedzieć, że jest przy tobie. Być przekonanym, że czeka na ciebie dawno w samej głębi porzucenia zasypanego serca. Że dawno nasłuchuje, milcząc, przy całej krzątaninie i gadaninie życia, którą nazwałeś pozbawioną złudzeń filozofią, a może też modlitwą, lecz w której zawsze z samym sobą tylko rozmawiałeś, po wszystkich szlochach rozpaczy, po niemych skargach na nędzę życia, nie zechcesz wreszcie zamilknąć przed Nim, dać dojść do słowa – Jemu?

 

Bóg, który oto nadchodzi 

I znów jest adwent w Twoim Kościele. Znów wracamy do modlitwy tęsknoty i wyglądania, pieśni nadziei i obietnicy. Wszelka niedola ludzka, wszelki niedosyt, całe wierzące oczekiwanie zbiega się znów w tym jednym słowie: „Przybądź”. Nie zwlekaj. Jakaż przedziwna modlitwa. Bo przecież już przyszedłeś, już rozbiłeś między nami swój namiot. Przecież podzieliłeś już całe nasze życie, z jego małymi radościami i długą codziennością, i goryczą końca. Czyż możliwe, byśmy wzywali Cię naszym „przybądź” jeszcze do czegoś więcej? Czy mógłbyś tym Twoim przyjściem przyjść jeszcze bliżej, niż już przyszedłeś przez wejście tak głęboko w naszą zwykłość, że nie mogliśmy Cię niemal odróżnić od zwykłych ludzi? A przecież ,Boże nasz, któryś nazwał siebie Synem Człowieczym, mówimy Ci wciąż, modlimy się ciągle: „Przybądź”. I ta prośba płynie nam tak samo szczerze z serca, jak niegdyś patriarchom, królom, prorokom, którzy dzień Twój widzieli tylko z oddali i z oddali doń tęsknili. Czy tylko obchodzimy adwent, czy może to jest ciągle adwent, wciąż jeszcze? Lecz czy przyszedłeś tedy rzeczywiście? Czy przyszedłeś sam jako Ten, którego mieliśmy na myśli przyzywając tęsknotę Nadchodzącego, a był On Bogiem mocnym, ojcem przyszłych wieków, księciem pokoju, światłem, prawdą i wiekuistą szczęśliwością? Już na pierwszych stronach Pisma świętego obiecane zostało Twoje przyjście. A na jego stronicy ostatniej, do której już nic dodane być nie może, jest wciąż modlitwa: „Przyjdź, Panie Jezu”.

 

Czy jesteś wiecznym Adwentem, który nadchodzi zawsze, a nigdy nie przychodzi tak, by już całe oczekiwanie stało się spełnieniem? Czy zwać Cię trzeba niedościgle Dalekim, ku któremu wszystkie czasy i pokolenia, wszystkie tęsknoty serca ciągną pielgrzymką, ale drogi nie mają wcale końca? Czy jesteś tylko dalą horyzontu dookoła ziemi naszych czynów i bólu, horyzontu, co pozostaje równie odległy, skąd by doń iść albo którędy?

Lub może jesteś wiekuistym – Dzisiaj? Równie bliskim wszystkiemu, równie dalekim, zamykającym w sobie, obojętnie, wszelkie czasy i wszelką zmianę? Czy nie przyjdziesz wcale, bo posiadasz już w sobie wszystko, czym byliśmy wczoraj i czym już nie jesteśmy, i wyprzedziłeś o wieki wieków naszą najdalszą przyszłość? Bo cofasz się zawsze w niezmierzone dale, które wypełniasz swą rzeczywistością, tak że ilekroć nasze obolałe stopy przemierzą jakiś odcinek drogi, jesteś już dwakroć dalej, niż byłeś. Czy ludzkość jest trochę bliżej Ciebie, odkąd – przed iluż tysiącami lat! – wyruszyła na najbardziej urzekającą i najgroźniejszą ze wszystkich swych wypraw: na poszukiwanie Ciebie? Czy ja sam, w moim własnym życiu, doszedłem bliżej Ciebie, czy też wszelka zdobyta bliskość jest w końcu tylko większą miarą goryczy, którą poi mi duszę Twoja odległość? Czy dlatego może musimy pozostawać tak od Ciebie daleko, że Ty – Niezmierzony – jesteś zawsze tak bliski nam? Że nie może być w Tobie pragnienia, by podejść jeszcze, bo nie ma po prostu takiego miejsca na ziemi, gdzie musiałbyś naprawdę jeszcze trafić, gdzie by Cię jeszcze nie było?

Mówisz mi, że to już Ty przyszedłeś rzeczywiście. Że Twoje imię jest Jezus, Syn Marii, i że wiem przecież, w jakim miejscu i czasie mogę Cię znaleźć. Wybacz mi Panie, ale przyszedłeś, czy też raczej szedłeś tylko? Oblokłeś się w postać sługi i jako jeden z nas, jak pierwszy lepszy człowiek, wstąpiłeś, Boże ukryty, w nasze szeregi, cicho i niepostrzeżenie, wstąpiłeś i – wyruszyłeś z nami. Z nami, którzy właśnie idziemy wciąż i nie przychodzimy nigdy, bo dokądkolwiek dojdziemy, to tylko po to, aby znowu wyglądać kresu, końca. Wszak wołamy wciąż: „Przybądź”. Przyjdź Ty, który nie idziesz nigdy, bo Twój dzień nie zna wieczorów, a Twoja rzeczywistość – zakończeń. Przyjdź sam, bo bez Ciebie idziemy zawsze tylko do jakiegoś kresu. Wzywamy Cię, bo w siebie samych wątpimy najbardziej, gdy zdajemy się poprzestawać mądrze, ze spokojną determinacją, na naszej skończoności. Wzywamy, wzywaliśmy zawsze Ciebie, Nieskończony, bo tylko w Twym przyjściu jeszcze była nadzieja nieskończonego życia dla nas. My. Ludzie, ci przynajmniej, których obdarowałeś ostatnią mądrością, jaka bywa w życiu dana, wiemy już, że wszystko, czegośmy próbowali, było daremne. Daremnie, gnani dławiącą trwogą przed swą niemocą, swą przemijalnością, usiłowaliśmy, wciąż nowymi sposobami, ujść własnej naturze, na tysiącu dróg szukaliśmy jakiejś wieczności, by nią zawładnąć. Więc dlatego, że nie umieliśmy wybawić samych siebie, wyzwolić się z samych siebie, przyzywaliśmy Twoją rzeczywistość i Twoją prawdę, pełnię Twego życia, by zstąpiła na nas, w nas. Dlatego apelowaliśmy do Twej mądrości i sprawiedliwości, do Twojej dobroci, do Twego miłosierdzia, błagaliśmy, abyś sam przyszedł skruszyć bariery skończoności, obrócić w bogactwo to, co ubogie, zmienić doczesność w wieczność.

A Ty obiecałeś nam, że przyjdziesz, więc przyszedłeś. Ale jak przyszedłeś i co uczyniłeś? Przyjąłeś życie ludzkie i zrobiłeś je swoim życiem, stałeś się jako i my we wszystkim: zrodzony z kobiety, umęczony za Poncjusza Piłata, ukrzyżowany, umarły, pogrzebany. Podjąłeś właśnie to, przed czym my – uciekamy, to, co według naszych mniemań miało się skończyć przez Twoje przyjście: nasze życie, które jest niemocą, skończonością i śmiercią. I podjąłeś to człowieczeństwo nie po to by je przeobrazić albo wytępić, widzialnie, namacalnie przemienić i ubóstwić, czy przynajmniej przepełnić aż do przesytu dobrami, które ludzie – jak swoją małą wieczność – wydzierają wąskiej i kamienistej roli doczesności z takim mozołem i w tak skąpych dawkach. Nie zrobiłeś nic takiego. Przyjąłeś nasze życie takim, jakim jest. Zechciałeś, by upływało tak jak nasze na tej ziemi. Dobrałeś je przezornie, by nie była oszczędzona ani kropla jego męki, jego przygniatającego zacieśnienia, dopóki wszystko nie będzie odcierpiane aż do końca. I przez Twoje życie przetoczył się przeraźliwy, bezlitosny walec ślepej natury i widzącej złości ludzkiej. I ono, tak jak my, spoglądając ku Temu, którego nazywałeś w najczystszej prawdzie i miłości Ojcem, widziało w Nim Boga nieodgadnionych dróg i niepojętych zrządzeń, Boga, który według swej woli zsyła kielich lub go oddala, i na wieki już żadne „dlaczego” nie odwróci owej woli, co mogła była inaczej, a zechciała tego, co dla nas niepojęte.

Miałeś przyjść i wyzwolić nas z samych siebie, i oto także Ty, co byłeś jedynie wolny, jedynie bezgraniczny, stałeś się jako i my. A wiem jeszcze, że zostałeś przecież tym, kim byłeś. Jakże tedy być mogło, że – nieśmiertelny, bezkresny, rzeczywisty, nie wzdragałeś się przed naszą śmiertelnością, pozornością, ograniczeniem? Czy nie ukrzyżowałeś sam siebie w stworzeniu, przyjmując za najbardziej własne, najbliższe życie to, co było przedtem jak mroczny, nijaki horyzont, bezkreśnie daleki od Twego niedostępnego światła? Czy Golgota nie jest tylko widzialną postacią krzyża, rozpiętego w poprzek wieczności, krzyża, który zgotowałeś sam sobie?

Więc to jest Twoje przyjście. Więc po to cały niezmierzony ciąg dziejów ludzkich stał się jedną adwentową antyfoną, jednym wołaniem o Ciebie, w które się nawet włącza i ten głos, co Ci bluźni? Czy odjęte nam jest nasze nieszczęście, bo i Ty płakałeś z nami? Czy poddanie się naszej skończoności przestało być najstraszniejszą formą zwątpienia dlatego, że – stając się człowiekiem – wypowiedziałeś wraz z nami zgodę na nią? Czy nasza droga, droga bez końca, ma dlatego swój świety kres, że i Ty nią idzisz także?

Jakże jednak i czemu jest tak właśnie? Jak nasze życie, przez to, że stało się Twoim, ma nas samych od siebie wyzwalać? Jakże to się dzieje, że wydając się sam pod Zakon, wykupiłeś nas z Zakonu? Czy moje poddanie się własnemu życiu jest wyzwoleniem z ciężaru jego ograniczenia dlatego, że jest moim „Amen” wobec Twego człowieczeństwa, moim „Tak” powiedzianym Twemu przyjściu, które tak bardzo jest sprzeczne ze wszystkim, czego oczekiwałem? Cóz mi jednak z tego, że mój los jest teraz uczestniczeniem w Twoim losie, skoro Twoim uczyniłeś właśnie to, co moje? A może moje życie stało się w ten sposób dopiero początkiem Twego przyjścia, może zrobiłeś zeń tylko początek tego, co jest już życiem – Twoim?

Zaczynam więc powoli rozumieć znów to, co wiem od zawsze: jesteś wciąż jeszczew trakcie nadchodzenia i Twoje pojawienie się w postaci sługi było początkiem tylko. Początkiem Twego nadejścia, by nas wyzwolić ze stanu poddaństwa, który sam przyjąłeś, Drogi którymi Ty idziesz, muszą mieć zakończenie, cieśniny, w które wszedłeś, będą szerokie, krzyż który niesiesz, stanie się znakiem zwycięstwa. Właściwie nie przyszedłeś jeszcze, jesteś w trakcie nadchodzenia. Od Twego stania się człowiekiem do spełnienia się czasów jest tylko chwila, nawet jeśli przechodzą przez nią całe tysiąclecia, byś je pobłogosławił i by stały się jej cząstką. Jest tylko jedna chwila Twego jednego Czynu, który w Twym ludzkim życiu i losie obejmuje nas wszystkich, całą naszą dolę, i wprowadza w wiekuisty bezkres życia Boga. A że przy tym swoim jednym, ostatnim czynie rozpocząłeś się Ty sam w stworzeniu, nic już nowego w ostatecznym sensie stać się nie może w ziemskim przebiegu. Na najgłębszym dnie wszechrzeczy czasy już się dokonały. Już „przyszły na nas końce wieków” i jest jeden tylko jeszcze czas na tym świecie – Twój Adwent. A gdy skończy się i ten ostatni dzień, nie będzie już wcale czasu, tylko Ty i Twoja wieczność.

Mówi się, że masz wrócić z powrotem. I to prawda. Lecz to nie jest właściwie „powrót”, bo wziąwszy na wieki za swoje nasze człowieczeństwo – nie porzuciłeś nas nigdy. Więc tylko musi być wciąż coraz widoczniejsze, że przyszedłeś rzeczywiście, że  samo serce wszechrzeczy jest już odmienione, gdyż je wziąłeś we własne serce. Musisz tylko przychodzić coraz bardziej: to, co nastąpiło już na dnie wszystkiego, ci istnieje, musi bardziej się objawiać, bardziej wchłaniać i spopielać fałszywy pozór, że skończoność nie stała się wolna z chwilą, gdy wziąłeś ją sobie jako życie. Oto nadchodzi teraz. To nie przeszłość ani przyszłość, lecz teraźniejszość, która tylko jeszcze się dopełnia. Wciąż jest ta sama, jedna godzina Twego przyjścia. A gdy dobiegnie końca, będziemy już wiedzieli także my, że przyszedłeś rzeczywiście. Daj mi żyć w tej godzinie nadchodzenia, tak, bym żył w Tobie, Boże, który oto idziesz ku nam. Amen.

 

Bóg modlitw moich 

Chcę Ci dziś mówić o mojej modlitwie, Panie. I choć zwykle, jak mi się zdaje, niezbyt słuchasz, co próbuję Ci powiedzieć, to tym razem, tym jednym razem usłysz moje słowa. Ja wiem, Boże: coś dziwnego, że wszystko spada tak gdzieś daleko od Ciebie. Przecież sam często nie słucham wcale, co mówię. Przecież to zwykle dla mnie po prostu „zadanie” do odrobienia, pańszczyzna, którą znoszę, i cieszę się, jak już to mam za sobą. To przy tym moim „zadaniu” jestem naprawdę w czasie modlitwy zamiast – modląc się – być przy Tobie.

To prawda. Takie jest moje modlenie się, przyznaję. Lecz, mój Boże, trudno mi w zbudzić żal, że jest takie, że jest żadne. Jakże człowiek mógłby w ogóle mówić  – z Tobą? Jesteś tak odległy, tak niepochwytny. Gdy się modlę jest mi tak, jakbym rzucał słowa, jedno po drugim, w głąb ciemności, z której żadne echo nie wraca nigdy, by mi być wieścią, że modlitwa doszła do dna, do Twego serca. Całe życie tak się modlić, rzucać słowa, nigdy nie znając odpowiedzi – czy to nie za wiele, Panie, jak na mnie? Czy mnie rozumiesz, gdy wciąż odbiegam od Ciebie myślą i w istocie mówię z ludźmi, z rzeczami, z czymś, co daje mi jakąś odpowiedź?

Czy też mam może podawać wzruszenie przychodzące w modlitwie, pomysły, które miewam w czasie rozmyślań – za Twoje słowo, Twoją inspirację? Iluż pobożnych ma się zaraz koło siebie! Lecz cóż począć, Panie skoro mnie bardzo trudno w to uwierzyć. We wszystkich tych przeżyciach znajduję wciąż i wciąż siebie samego, puste echo własnego wołania. A chce Twego słowa, chce Ciebie. Ja sam, moje pomysły, to się przydaje najwyżej dla innych ludzi, tylko dla nich, i nawet gdy te pomysły wprost do Ciebie się odnoszą i bywają przez innych uważane mimo wszystko za „głębokie”. Bo ja sam lękam się, Panie, tej „głębi”, która – widzę przecież – jest płycizną człowieka, i to bardzo przeciętnego. I „życie wewnętrzne”, w którym tylko siebie się wciąż znajduje, czyni serce jeszcze puściejszym niż wszelkie rozproszenie i zagubienie w trybach świata. Mógłbym znieść siebie, tylko gdybym umiał siebie zapomnieć, gdybym – modląc się – żył od siebie ku Tobie. Jakże mam to umieć jednak, gdy pozostajesz daleki? I czemu milczysz? Czemu na mnie nakładasz obowiązek, abym do Ciebie mówił, jeśli sam nie zdajesz się słuchać? Czyż milczenie nie jest znakiem, że nie słuchasz?

A może słuchasz jednak z uwagą, słuchasz długo, od mego urodzenia aż do śmierci, aż Ci wypowiem całego siebie, aż całe życie będzie wypowiedziane? Może milczysz właśnie, bo czekasz, wsłuchany we mnie, kiedy będę naprawdę gotów, by mi wtedy rzec wreszcie Twoje słowo, słowo wieczności? By żałosny monolog całego życia, w nieustępliwym mroku świata, znalazł wtedy dopiero kres w olśniewającym słowie żywota wiecznego, które powiesz mi wprost w serce. Czy więc całe moje życie jest w gruncie rzeczy jednym krótkim aktem strzelistym, a wszystkie moje modlitwy jego oprawą w ludzkie słowa? Czy odpowiedzią wiekuistą na ten strzelisty akt życia jest wieczne posiadanie Ciebie? Może Twoje milczenie, gdy się modlę, jest mową obietnic nieskończonych, może jest słowem bardziej brzemiennym w treści przechodzące nasze pojęcie niż wszelkie głośne słowo, które mógłbyś dziś powiedzieć skończoności mego ciasnego serca, czyniąc je przy tym – tak jak to serce – małym i ubogim?

Tak chyba musi być, Panie. Ale gdyby to miała być Twoja odpowiedź (gdybyś zechciał przemówić), czuję, że znowu miałbym w sobie gotowy sprzeciw i że płynąłby on z jeszcze głębszej rozterki serca niż wyrzut o Twe milczenie, mój Boże, Boże daleki.

Bo jeśli moje życie ma być jedna wielką modlitwą, a modlenie się tylko jego cząstką, która wznosi się w czci przed Twoje oblicze, to trzeba też przecie, abym umiał złożyć Ci samo życie, samego siebie. A to widzisz – jest ponad moje siły. Gdy się modlę, mówią usta, a jeśli modlę się „dobrze”, to również myśli i postanowienia wykonują z ochotą swą nakazana przez Ciebie i wyuczona rolę. Czy naprawdę jednak „samym sobą” się wtedy modlę?  A mam przecież modlić się nie słowami, nie myślami, nie postanowieniami, lecz samym sobą. Dobra wola należy jednak za bardzo do zewnętrznych powierzchni duszy, jest za słaba aby przeniknąć aż do głębokich warstw jestestwa, gdzie jestem już sobą, gdzie ciemne wody mego życia wznoszą się i opadają posłuszne własnemu prawu. Jakże mało mam władzy nad sobą! Czy więc Cię kocham, kiedy chcę bym Cię kochał? Miłość przecież ma być zatopieniem się w Tobie, poddaniem Ci siebie aż po najgłębsze dno. Ma być wydaniem ostatnich bastionów serca, otwarciem najbardziej wewnętrznej komnaty duszy, a ja przecie nie umiem otworzyć jej bram, sam stoję bezradny i bezsilny wobec własnej tajemnicy, która trwa – w ciężkim, głuchym bezruchu – gdzieś w głębinie, gdzie nie dociera już moja wolność codzienna.

Ja wiem, Boże: modlitwa nie musi być zachwytem i uniesieniem, by mnie wydać bez zastrzeżeń Twych zrządzeniom i Twej mocy. Wiem: modlitwa, która ma prawo do tego miana, nie musi być jak okrzyk radości, jak promienność beztroskiego daru z siebie. Bywa jak krwotok wewnętrzny, w którym cala krew z duchowego wnętrza człowieka spływa w dół, w głąb. I przystałbym na to, próbując modlić się w ten czy inny sposób, gdybym tylko zdołała dać Ci  przy tym to, czego chcesz naprawdę. Nie moje myśli, nie uczucia, nie postanowienia, lecz samego siebie. Lecz tego właśnie uczynić nie jestem zdolny. Bo żyjąc na powierzchni codzienności, na którą muszę być wciąż spychany, pozostaję wciąż obcy, sobie, daleki od samego siebie. Jakże Cię tedy szukać odległy Boże, gdy się samego siebie nie odszukało, jak Ci się oddać, skoro się siebie – nie ma?

Bądź dla mnie miłosierny, Panie. To nie od Ciebie uciekam, uciekając od modlitwy, lecz od tego, co jest wciąż mną. To nie Twojej nieskończoności i świętości próbuję ujść – gdy uchodzę – lecz pustkowiu, którym jest rynek mojej własnej duszy. Rynek, na którym muszę się błąkać i obijać, ilekroć wyrwę się światu, a nie umiem, nie potrafię przedrzeć się dalej, aż do „miejsca świętego” mego wnętrza. Miejsca, gdzie znalazłbym już tylko Ciebie, gdzie tylko do Ciebie bym się modlił. Czyż twe święte współczucie nie rozumie, że wykluczony z miejsca gdzie mieszkasz, wygnany na rynek u wrót Kościoła, napełniam ten rynek, niestety, zaaferowaniem tego świata. Czyż nie pojmuje Twe miłosierdzie, że pusty zgiełk tego zaaferowania jest mi milszy niż przeraźliwość ciszy, która na mnie czyha, ilekroć w modlitwie każę światu zamilknąć? I że ta cisza jest przecież jedynym, co mogę mieć, gdy świat milknie we mnie, a wciąż jeszcze nie jestem wciągnięty w Ciebie?

Cóż więc mam czynić? To Ty sam kazałeś mi się modlić, jakże więc sądzić, że nakazujesz coś, do czego nie byłbym zdolny? Wierzę tedy, że z Twą łaską jestem w stanie modlić się. Ale modlitwa, której żądasz może być wobec tego tylko oczekiwaniem na Ciebie, staniem milcząc, w pogotowiu, aż Ty sam, który jesteś zawsze w najgłębszym wnętrzu mnie, otworzysz mi drzwi od środka. Aż będę  mógł wejść wreszcie sam w siebie, w zakryte „miejsce święte” własnego życia, i tam wreszcie oddać Ci bodaj krew własnego serca.

Będzie to wtedy godzina miłości mojej. Ty jeden wiesz, czy nadejdzie w czasie tego, co na co dzień nazywamy „modlitwą”, czy w jakiejś innej chwili, rozstrzygającej o zbawieniu, czy dopiero w momencie śmierci. Tylko Ty wiesz, czy będzie dla mnie jasne, że jest to ta godzina, godzina życia, i czy długa będzie czy krótka. Moją rzeczą jest być tylko w pogotowiu. Nasłuchiwać czujnie, aby – gdy uchylisz drzwi Decyzji Życia, może cicho, może niepostrzeżenie – być u ich progu i móc wejść w siebie i w Ciebie.

Wtedy wreszcie uchwycę w ręce to, co jest bezimienne i co jest ze mną naprawdę, w czym wszystkie moje władze i właściwości są jednością, jak w swym pierwotnym prapoczątku. Uchwycę w ręce to, co jest bez imienia, i złożę Tobie w ofierze miłości. Nie wiem czy ta godzina zaczęła już świtać w moim życiu, wiem tylko to, że ostateczny swój kres znajdzie dopiero w śmierci. I że w tej świętej strasznej godzinie Ty będziesz wciąż – milczał. Tylko mnie, mnie samemu każesz wymówić rozstrzygnięcie. „Noc duszy” – mówią teologowie o Twym milczeniu tej godziny, a tych, którzy jej doświadczają, nazywają zwykle „mistykami” – słowem, z którym kojarzy się często tyle niedorzeczności. A słowo to oznacza po prostu ludzi, którzy przeżyli swą godzinę decyzji, decyzji miłości, nie jak wszyscy inni, lecz tak, że mogli w czasie niej – patrzeć w siebie.

A po godzinie mojej miłości, gdy Ty będziesz milczał, nadejdzie dzień miłości Twojej. Visio beatifica”. Już więc teraz – gdy nie wiem, kiedy przyjdzie godzina i czy nie świta – muszę trwać, oczekując, na rynku duszy, u drzwi Twego i mego „miejsca świętego świętych”. Muszę opróżniać się ze zgiełku świata, przyjąć martwą ciszę, przyjąć pustkowie – noc zmysłów, która czyha, gdy zgiełk milknie – przetrzymać je, dzięki twej łasce, samą wiarą. Taki jest ostateczny sens wszystkich moich modlitw codziennych. Nie to, co przy nich myślę, co czuję, co postanawiam, nie sam czyn powierzchownych mniemań i woli jest tym, co sobie w nim upodobałeś. Bo to wszystko, to tylko przykazanie i łaska, dane duszy, aby była gotowa w godzinie, gdy jej dasz szansę, by wmodliła się w Ciebie sama. Boże modlitw moich, daj mi łaskę modlitwy wyczekującej.

 

fragmenty z książki Karl Rahner, O możliwości wiary dzisiaj, Znak 1983